Tak to wygląda. Miał być rozwój, stabilizacja, spokój. Miało być życie na poziomie, bo przecież po czterdziestce człowiek jest „ustawiony”. No i, kurwa, jest ustawiony. Pod ścianą. Z nożem na gardle. Ruchany przez życie, państwo, banki, pracodawców i nawet własne sumienie. Przeorana generacja, która całe życie dawała się dymać z uśmiechem na twarzy, bo tak wypadało, bo tak trzeba, bo tak mówili w tych jebanych mądrych książkach o samorozwoju.
Zamiast samorozwoju masz samodestrukcję. Fizycznie i psychicznie. Kręgosłup dojebany, kolana skrzypią jak stare drzwi, a głowa to pierdolona beczka z dynamitem. Budzisz się rano i przez pierwsze minuty nie wiesz, czy chcesz się zabić, czy po prostu wrócić do łóżka i udawać, że cię nie ma. Ale nie możesz. Bo trzeba. Zawsze trzeba. Do roboty, do sklepu, do urzędu, do szkoły na zebranie, do mechanika, do lekarza, do banku, do zajebanej elektrowni zapłacić rachunek, zanim ci odetną prąd.
Tyrasz. Nie dlatego, że chcesz. Nie dlatego, że lubisz. Dlatego, że jak nie zrobisz, to cię zajebią finansowo. Każdy dzień to walka o przetrwanie. Jakie, kurwa, marzenia? Marzenia to miałeś, jak miałeś 20 lat i jeszcze nie wiedziałeś, jak ten świat cię przeżuje i wysra. Teraz marzysz najwyżej o tym, żeby miesiąc skończył się bez minusa na koncie. Żeby nie zadzwonili z banku. Żeby nie przyszła kolejna zajebana podwyżka. Żeby cię szef nie wezwał na „szczerą rozmowę”, która zawsze kończy się tak samo — albo zapierdalasz więcej za te same grosze, albo wypad.
Rodzina? Pewnie masz. Pewnie ją kochasz. Ale prawda jest taka, że cię kurwa nie stać, żeby im dać coś więcej niż przeżute resztki energii. Wracasz z roboty jak wrak, nie chce ci się gadać, nie chce ci się bawić, nie chce ci się żyć. A oni? Patrzą na ciebie, jakbyś miał być tym cholernym bohaterem, co wszystko ogarnie. Tyle że bohater już dawno zdechł. Został zmęczony, wypłukany z emocji stary chuj, który liczy, czy wystarczy na chemię do kibla, czy trzeba będzie kupić jakąś tanią podróbkę, która śmierdzi jak gnój.
Każdy dzień to powtórka. Rano budzik, kawa, robotyzm, opłaty, kolejna dawka newsów o tym, jak cię będą ruchać jeszcze bardziej. Podatki, inflacja, opłata za oddychanie, składka za życie. I tak, kurwa, dzień za dniem. Tylko długi rosną szybciej niż twoje zmarszczki.
A najgorsze? Że już nawet nie masz siły się buntować. Nawet wkurwić się porządnie nie potrafisz. Bo to by wymagało energii, której nie masz. 40 lat i jesteś wrakiem. Bez osłonek, bez filtrów. Człowiek w tym kraju to zasób — zużyć, wycisnąć, wyjebać na śmietnik, jak już nie będzie się opłacało go reanimować.
Oni już cię spisali na straty. Teraz to tylko pytanie, jak długo jeszcze będziesz robił za dojnego barana, zanim cię kopną w dupę ostatecznie. I nie oszukuj się — nikogo to nie obchodzi. Nikogo.
40 lat. Piękny wiek. Idealny, żeby zrozumieć, że wszystko, w co wierzyłeś, to było jedno wielkie, kurewsko piękne kłamstwo.